Relacja z CHUDEGO 2017
CHUDY WAWRZYNIEC 2017, czyli Jak osiągnąć swój LIMIT
MARZENIE
Kiedy dowiedziałem się o pierwszej edycji „CHUDEGO” nie byłem jeszcze zdeklarowanym biegaczem. Szykowałem się właśnie do pierwszego w życiu maratonu i nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym w ogóle biegać w górach. W końcu po górach się przecież chodzi a nie biega. A co dopiero ULTRA. Co to właściwie jest to ULTRA? Jednak z zapartym tchem śledziłem relacje z Biegu o tym jak było ciężko, że deszcz, że ziąb, że kryzys, ale że dobiegli. W końcu „WAWRZYNIEC” to bieg po Beskidzie Żywieckim. To moje góry ukochane. W dolinie Danielki przez kilka najmłodszych lat spędzałem wakacje, ślizgając się na krowich plackach z całą watahą „lokalsów”. I mnie miałoby tam zabraknąć? Mnie? Ziarno zostało zasiane.
Przebiegłem ten swój PIERWSZY maraton. Potem jeszcze drugi. Przekonałem się, że mogę przebyć 42 kilometry i nawet nie jestem ostatni. Więc może i 54 po górach dam radę. I już nie było odwrotu. Stanąłem na starcie mojego pierwszego ULTRA – CHUDEGO WAWRZYŃCA 2013. Oczywiście założyłem wariant krótszy. Na dłuższy miałem nadzieję w następnym roku. Tamten bieg miał swoją historię. W końcu pierwszy raz zapamiętuje się na zawsze. I już wiedziałem że to jest to. Moja dusza zakochała się w górskim bieganiu. Były potem oczywiście inne biegi. Jednak zawsze w sierpniu wracałem na trasę między Rajczą, a Ujsołami. Z różnych względów jeszcze trzy razy skręcałem na Rycerzowej w lewo. Długa trasa z legendarnym „Oszustem” ciągle pozostawała niezdobyta. Rozpływała się we mgle oczekiwań, zamysłów i marzeń. Tym razem miało się to zmienić.
PLAN
Od tego się zawsze zaczyna – czyż nie? Od planu. Wiadomo - najpierw kondycja. Decyzję podjąłem późną jesienią, gdy planuje się następny sezon. Zdobyłem właśnie koronę maratonów i przyszedł czas na TEN bieg. Na CHUDEGO 80+. Tak więc na początek ambitny plan treningowy. Długie wybiegania, seria treningów siłowych, trening uzupełniający, biegi sprawdzające, itd. Wspomniałem już, że moja dusza zakochała się w ULTRA. Otóż ciało nie podzielało tej miłości tak do końca. Coś tak jak w przysłowiu o dobrych chęciach i piekle. Plan biegowy oczywiście zrealizowałem, ale nie w stu procentach. Może nawet nie w sześćdziesięciu – prawdę mówiąc. Praca, dom, a przede wszystkim wróg najgorszy – niechciej. To on podpowiadał, że to nie ma sensu, a właściwie to jeszcze dużo czasu. A może dać sobie siana? Tak więc forma rosła skokami lawirując między zrywami siły i okresami marazmu. Przyjeżdżając do Ujsoł wiedziałem, że moja kondycja mogłaby być lepsza. Trzeba było więc wykorzystać inne atuty. Pogoda. To jakby drugi zawodnik z którym biegniesz, i którego fochy musisz znosić. Czasem ci pomoże, ale częściej robi ci na złość zsyłając deszcz, albo upał. Tym razem myśląc o pogodzie wiedziałem jedno - temperatura miała być znośna, a to czynnik - jak dla mnie - decydujący. Udało mi się utrzymać wagę startową. To kolejny plus. Ekwipunek przygotowany. „Zegarek” również nastawiony z trackiem gotowym do nawigacji. Co jeszcze? Dobrze rozplanować odżywianie. Mam żelki i picie. Znam większość trasy, więc wiem na co się porywam. Taktyka? Zaczynam spokojnie, by nie „wypstrykać” się pod Wielką Raczę. Nie zatrzymuję się przy schronisku. Pierwszy krótki postój na Przegibku. Następny oczywiście na Glince. A potem to już spoko. W końcu trasa tam dalej jest łatwa, a czasu będzie dość, by spokojnym truchtem dotrzeć do mety. W końcu od Lipowskiej to już tylko w dół. Dobrze będzie. Tylko trzymaj się planu chłopie.
NATURA
To właśnie natura pokazała jako pierwsza, że lekko nie będzie. Na start dotarliśmy za dwadzieścia czwarta. Łapaliśmy do ostatniej chwili resztki porwanego snu. Skorzystaliśmyz tego, że nasz suport Ania była gotowa o tej nieludzkiej porze przebazować nas niemalże z łóżka prosto na start. Dobrą stroną tego rozwiązania było jakieś pół godziny spania więcej. Złą – kolejka do ubikacji. A właśnie złośliwość natury spowodowała, że akurat wtedy poczułem silną potrzebę. No cóż. Czas startu zbliżał się nieubłaganie, a tu jeszcze rozgrzewkę trzeba zrobić. Dobra. Zostawiam ten problem na później.
Start opóźniony 4 minuty. Krzysiek pociesza, że pogoda ma nie być taka zła. Przeczą temu jednak delikatne pomruki zbliżającej się burzy. Ruszamy pełni radosnego podniecenia. Jak zwykle.
Nie jest nam jednak dane cieszyć się nim długo. Już wkrótce natura znów daje o sobie znać. Tym razem pod postacią dość obfitego deszczu. Przechodzi wkrótce, ale już i tak wszystko mokre. Kilka grzmotów utwierdza nas w przekonaniu, że to nie będzie spacer. Potwór ucicha na chwilę i daje nam biec dalej. Rozpoczęliśmy ten bieg we dwóch z Mariuszem. Trochę go spowalniam. Ja zakładam dłuższy wariant – on krótszy. Ja walczę z dystansem – on chce wyrównać rachunki za zeszły rok.
Zaczyna się rozwidniać. W świetle budzącego się dnia widzę nadciągające czoło następnej burzy.
Znam się trochę na meteorologii. Znam też trasę. Właśnie zbliżamy się do szczytu Rachowca, a pioruny walą coraz bliżej. Jeśli potwór dorwie nas pod wyciągiem będzie kicha. Tym razem zarządzam ostry bieg pod górę. Nie ma czasu. Gnamy. Mijamy innych. Czy oni nie widzą co się święci? Mijamy szczyt ze stalowym kołem wyciągu i już biegniemy w dół, byle dalej od tego całego żelastwa.
Zaczyna padać. Co ja mówię? Leje, po prostu leje. Robi się ślisko. Nie zwalniam. Mario gna za mną. Łąka pod wyciągiem, lasek i już polana. Dalej zabudowania Zwardonia. Tam czeka bezpieczne schronienie. Widzę już samochód i punkt pomiaru czasu. I tu natura pokazuje jaka jest silna i co myśli o naszych planach. Na polanę wtacza się tuman mgły, a wraz z nim deszcz przybiera na sile. W pobliskie zabudowania uderza błyskawica i zaraz słyszymy jej straszny grzmot. Zatrzymuję się na granicy lasu. Stąd obserwujemy złowieszczy spektakl. Światło i dźwięk i wiadra wody. Jest nas spora grupka biegaczy i nikt nie ma odwagi by się ruszyć choćby na krok. Czuję się jak tarcza na strzelnicy. Pioruny walą wokół nas. Przypominam sobie wszystkie cenne rady co robić w takim wypadku. Wyłączyć komórkę, nie gromadzić się pod drzewami. Nogi razem. To wszystko można sobie w buty (biegowe) wsadzić. Stoimy w kupie na granicy lasu ścięci przerażeniem jak barany. Wreszcie burza tak jak nagle zaatakowała, tak nagle dała spokój. Ja jeszcze nie wierzę, że to koniec, ale Mario daje sygnał do biegu. Ruszamy. Szybko mijamy Zwardoń – nasze niedoszłe schronienie, Skalankę, i meldujemy się pod Beskidem Granicznym. Tu CHUDY zaczyna się naprawdę. Jeszcze kilka razy będziemy nękani przez burze.
Raz piorun uderzy tak blisko, że przerazimy się nie na żarty. Wreszcie burze odpuszczą gdzieś pod Wielką Raczą. Natura da nam na chwilę spokój. Na arenę wkroczy następny wróg ……
KONSEKWENCJA
Właściwie to jej brak. Gdy dotarliśmy na Wielką Raczę zgodnie z planem, zdecydowałem, że w tych warunkach należy nam się chwila oddechu. W końcu pięć minut to nie grzech. Szybko jedząc moje „bojowe śniadanie” pod postacią buły z serem myślami widziałem się już na Rycerzowej. No może nie o 11.15 tylko te kilka minut później. Przy szesnastu godzinach to szczegół.
Ruszyliśmy trochę później niż po 5-ciu minutach. Tym razem prowadził Mario. Zależało mu na tempie, więc biegliśmy w miarę szybko. W porównaniu z tempem poprzedniego odcinka to właściwie pędziliśmy. Jakież było moje zdziwienie, gdy do Przegibka dotarliśmy 10 minut po czasie. Jak to możliwe? Dziesięć minut – te dziesięć minut na Wielkiej Raczy. To jeszcze nie tragedia. Tankować nie muszę. Mam jeszcze IZO w worku na plecach. Trochę wody, trochę smakołyków i możemy ruszać. Nie. Nie możemy. Problem, który odkładałem tak długo, teraz postanowił się rozwiązać. Najbliższa toaleta w schronisku. Krzaki? Nie na tych obolałych nogach. Gościnne schronisko na Przegibku. Znałem je z górskich wypraw. Tym razem też mnie przyjęło. Trochę luksusu. Jeszcze chwilka, jeszcze 30 sekund. No dobra. W drogę. Wypadam na zewnątrz. Mario czeka. Spoglądam na zegarek. Co? 11.00? Nie tak miało być. Cały misterny plan w p…. – to znaczy, że się sypie. Jest jeszcze szansa. Tylko trzeba teraz ostro. Teraz to już ja prowadzę. Na wszelki wypadek żegnam się z Mariem. Tylko cztery kilometry. Aż cztery kilometry. Okulary mi parują. Zawsze tak jest jak się człowiek śpieszy. Muszę coś z nimi zrobić. Powinienem je ściągnąć, bo się zaraz wywalę. Muszę coś wymyślić na te okulary. Myśli odpływają na chwilę. Nie jestem „tu i teraz”. Kiedy to sobie uzmysławiam jest już za późno. Szybuję w powietrzu i zaraz czuję jak smakuje glina. Ląduję w miarę szczęśliwie. Dźwigam się walcząc z bólem i skurczami. Dobiega Mario. Pyta się czy wszystko w porządku, bo poważnie to wyglądało. Nic mi nie jest. Ściągam te cholerne okulary. Nie otrzepuję się nawet. Nie ma czasu. Teraz każda sekunda się liczy. Byle dotrzeć do bagienka i wgryźć się w rumowisko skalne, za którym czeka szczyt i słynny punkt kontrolny na Rycerzowej. Muszę zdążyć. Wiem już dobrze, że tam na górze czeka na mnie następny wróg.
LIMIT
Najpierw słyszę głosy, potem już widzę ekipę na punkcie kontrolnym „Rycerzowa”. Dopadam do nich. Pytam która godzina, bo bez okularów nie widzę małych cyferek na zegarku. 11:56. Ulga. Zdążyłem. Deklaruję 80+.
Chcę ruszać. Ale co to? Zamiast zachęty i podniety, skrupulatna wolontariuszka zaczyna mnie przepytywać, czy aby na pewno dobrze się czuję, czy zdaję sobie sprawę z trudności trasy. Może jednak 50+. Nie warto się tak męczyć.
I jak mam jej tłumaczyć, że już cztery razy na lewo, że tyle przygotowań, że następny raz to nie wiadomo kiedy. Zamiast pokrętnych tłumaczeń i złośliwości, staram się odpowiadać rzeczowo i krótko na resztę pytań. Tak, mam jeszcze siły. Tak, będę zbiegał. Tak, wywaliłem się, ale nic mi nie jest. Tak, mam jedzenie i picie na długą trasę. W międzyczasie dobiega Mario. Byłoby miło śmignąć z nim przez Muńcuł. Krzyczy coś o piwie na mecie.
To jest ta chwila - 11.58 dnia 12-go sierpnia roku 2017. Żegnaj piękna wolontariuszko. Na mnie czas. I rzucam się w dół niebieskim szlakiem. Za sobą słyszę jeszcze, że ruszają za dwie minuty i będą mi deptać po piętach zbierając taśmy i śmieci. Pierwszy raz przyjdzie mi walczyć z limitem trasy. To nowość. Wytraciłem swoje rezerwy czasowe. Teraz, jak na WINGS FOR LIFE będzie gonić mnie meta pod postacią dwóch młodych i silnych biegaczek. Pewnie zaraz zjedzą mnie żywcem. Nie dam się. Nie dam !!!
KRYZYS
„Ja wiedziałem, że tak będzie, aha, aha”. Czekałem na ten moment. Byłem w tym miejscu zaledwie 3 tygodnie temu – przełęcz pod Świtkową. Wtedy był ciepły słoneczny poranek. Teraz zimno mokro i do domu daleko. Wspinam się w tempie 2 na 1, czyli dwa kroki w górę, jeden ześlizg w dół. Miało być ciężko i jest ciężko.
Za szczytem próbuję biegnąć dalej. Ale sił jakby ubywa. Nie spodziewałem się takiego poczucia osamotnienia. Ostatni na trasie. Nikt już na mnie nie czeka. W tym tempie nie mam co marzyć o skończeniu biegu. Na straconej pozycji I jeszcze ta mgła i mżawka. Co ja tu robię? Żałosny staruch. Dzwoni telefon. Ania się pyta czy biegnę na dłuższą trasę. Odpowiadam, że tak, ale że chyba popełniłem błąd. Niech podjedzie na Glinkę, bo pewnie tam skończę moje bieganie. Mam już pod palcem numer awaryjny. Już kombinuję co powiedzieć. Rzucę tak od niechcenia wesołym głosem – Pani Magdo, pani pierwszej to powiem - REZYGNUJĘ. Ale telefon ląduje z powrotem w plecaku. Jeszcze ta górka. Jeszcze ten zakręt. Przecież i tak muszę przeć do przodu. Docieram do Oszusta. Zaczyna się syzyfowa wspinaczka. Znów 2 na 1. To nie ma sensu. Zostaję tu. Nie mam już sił. I wtedy dociera do mnie głos gdzieś z góry - może panu pomóc? To chyba jakiś anioł. Trochę przemoknięty i zmęczony, ale się uśmiecha przyjaźnie. Czuję jak bańka samotności wokół mnie pęka. Jak zmęczenie - jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki - ustępuje. Nie, dam radę – odpowiadam. Sam się dziwię sile z jaką to mówię. Docieram na szczyt z uśmiechem na twarzy. Zamieniam dwa słowa z wolontariuszem – aniołem. Co mu będę mówił ile dla mnie znaczy to niespodziewane spotkanie w środku niczego. Że jego ognisko rok temu uratowało mojego kumpla. Pewnie o tym wie. Pewnie zdaje sobie sprawę, że nie moknie tu bez sensu. Że daje nadzieję takim biedakom jak ja. Dalej biegnie mi się lżej.
Tok myśli zmienia kierunek. Jeszcze mam szansę. Teraz są te „darmowe” kilometry. Tam za chwilę będzie przełęcz. Będzie mi dane popróbować tych legendarnych specjałów na punkcie Glinka. Może zmieszczę się w limicie. Mijam powalone drzewa, wpadam co chwilę w błotne jeziora. Nic mi to nie przeszkadza. I tak już jestem jak „błociany” bałwan. Kryzys minął.
Suport
Widzę dwóch turystów. Nie, to nie turyści. To Leszek i Robert. Biegacze i przyjaciele. Leszek właśnie skończył krótszego Wawrzyńca. To on rok temu podsuszał się przy ognisku na Oszuście. Robert przyjechał tu specjalnie z Zabrza. Wyszli mi na spotkanie. Coś krzyczą. Dobiegam do nich i znów zadaję proste pytanie – która godzina? Za piętnaście czwarta, czyli ciągle jestem w grze. Przyspieszam. Prawie sprintem (ha, ha, ha) wpadam na przełęcz. Tam już się zwijają, ale komitet powitalny jeszcze czeka. Jest też moja Ania. Rzucam się na jedzenie. Piwo bezalkoholowe smakuje jak najlepszy szampan.
I znów muszę podjąć decyzję w kilka sekund. Rozum mówi odpuść. Czuję, że paznokcie w nogach są już nie moje. Suche ciuchy, samochód, piwo w Ujsołach – odpuść. Patrzę w oczy moich suportowców. Wiedzą, że tą decyzję muszę podjąć sam. Czuję, że mieli w planach zwinąć mnie do bazy. Dojadam, pcham w kieszenie co się może przydać na trasie.
Przecież nie mogę odpuścić skoro jestem tutaj. Powiedzcie, że to dobra decyzja. Kiwają enigmatycznie głowami. Wiem, że Ania w myślach puka mnie po głowie mówiąc – Jurasku, po co ci to? Na głos nie mówi jednak nic. Chłopaki – no wiesz, jak się czujesz na siłach to biegnij. Nie czuję się na siłach. Jeszcze chwilę posiedzę i zacznie mnie boleć wszystko. Ale jeśli odpuszczę, to cały rok starań szlag trafi. Będę żałował niewykorzystanej szansy. Znam już smak przegranej i to, jak trudno potem się pozbierać. Muszę spróbować. Wiem moi drodzy, że się martwicie, ale będzie dobrze. Ruszam dalej znów pod rękę z limitem.
80+
Trasa zmienia się radykalnie. Jak to możliwe? Znika błoto i kamienno-błotne stromizny. Jest pod górę, ale nie tak. Zwiększam tempo. Mam cztery godziny i jakieś 22 kilometry. To jest do zrobienia. Sprawdzam na zegarku. Kilometry przybywają miarowo. Mijam Krawców Wierch. Jest i Gruba Buczyna. Trochę GPS zaczyna szwankować. Zegarek popiskuje co jakiś czas, a Ja bez okularów widzę tylko duże cyfry kilometrów. Sprawdzam track, bo też go widzę. Właściwie to nie widzę. Wygląda na to, że ktoś tu biegał po krzakach, no bo przecież nie może być takich rozbieżności. Zaczynam wątpić. Przystaję. Sprawdzam mapę. Mam się trzymać granicy. Są słupki, więc to granica. Nie dajmy się zwariować. Ale coś mi się nie podoba. Już prawie osiemdziesiąty kilometr, a gdzie tam do Lipowskiej. Pełen zwątpienia przyspieszam na ile to możliwe.
Wreszcie są wolontariusze na trzech Kopcach. Witam ich radośnie. Dostaję od nich wymarzoną czarną opaskę. Wypytują mnie czy to ja jestem tym co się zgubił. Żartuję, że może jestem ostatni , ale nie zagubiony. Tą jakże miłą konwersację przerywa uwaga, że właściwie to powinienem się spieszyć, bo jeszcze mam 12 kilometrów do mety. Jakie dwanaście? Według mnie to raczej osiem. Zadaję szybko moje tradycyjne pytanie – która godzina? Jest osiemnasta czterdzieści pięć. Szybko przeliczam. Osiem kilometrów to spokojnie, ale dwanaście?! D w a n a ś c i e ? Na pewno im się coś pomieszało. Przecież się nie wyrobię. Tak czy inaczej trzeba ruszać. Żegnam się i w drogę. Jest daleko, ale nie jestem ostatni. Ci biedacy na punkcie nie czekali na mnie! Czekają na innych, którzy zawierzyli chyba za bardzo swoim zegarkom i teraz błądzą gdzieś na szlaku. Jeszcze zdążę. Jeszcze jest szansa. Nie ważne ile wynosi ten plus przy osiemdziesiątce. Goń się limicie. Wygram z tobą. Teraz to już mam z górki. Właściwie z góry. I to z jakiej. 1324m. Pamiętam z dzieciństwa.
BÓL
Na ból byłem przygotowany. Skurcze, bóle zmęczonych zbiegami mięśni, znana boleść prawego kolana. O dziwo, wszystkie te przypadłości jakoś mi specjalnie nie dokuczały. Natomiast nie do końca dopasowane buty spowodowały, że zaczęło mnie boleć każde potknięcie, każde przypadkowe kopnięcie kamienia. Ten ból jednak już oswoiłem. A tu nowy gość. Najpierw ostrożnie jeszcze gdzieś przed Glinką pojawiły się w biodrze ukłucia. Tak na chwilę i mijały. Za Krawców Wierchem przybrały na sile. Teraz to już nie przelewki. Chyba ten upadek przed Rycerzową nie był tak nieważny jak mi się zdawało. Próbuję stawiać nogę raz stopą do wewnątrz, raz na zewnątrz. Pomaga tak sobie. Wreszcie nadchodzi czas by wyciągnąć broń przygotowaną na „czarną godzinę”. To jest właśnie ta godzina. Za chwilę przestanę ruszać nogą. Wysupłuję z głębi plecaka jakieś pastylki przeciwbólowe. Zażywam i ruszam dalej. Znowu strata. Przemieszczam się przez Halę Rysiankę zarzucając nogą. Wyglądam jak paralityk, ale na szczęście nikt nie patrzy. Kto by tu łaził o tej porze? Albo jakiś głupi, albo desperat. Do której kategorii mam siebie zaliczyć? Wreszcie koło schroniska na Lipowskiej ból nieco odpuszcza.
W samą porę. Trzeba biec. Przecież zdążę. A może jednak nie. Może już jest po zawodach. Znów huśtawka nastrojów. Zaczyna się ściemniać. Już nie ważne czy zdążę czy nie. Na mecie czekają. Musze dobiec zanim całkiem się ciemni. Przecież nie mam czołówki. Mam awaryjną latarkę w telefonie, ale lepiej dociągnąć do mety „po jasnemu”. Pamiętam tą drogę, ale jest inna niż kiedyś. Jeszcze niedawno była wijącą się wśród traw polną dróżka. Teraz jest rozryta i pełna kamieni. Każdy kopnięty kamień to ból od palców aż do czubka głowy. I to biodro. Biegnę wypatrując znajomej kapliczki. Tyle razy mijałem ją biegnąc „Wilcze Gronie”. Wreszcie jest. Wyłania się z cieniów wieczoru.
Jest późno. Za późno. Na pewno jest już po ósmej. A tu jeszcze trzeba przez lasek. Wreszcie widzę oświetlony amfiteatr. Strasznie daleko. Na szczęście kamienie się skończyły i wśród traw biegnę już resztką sił. Adrenalina znów uczyniła cud, bo czuję bólu. Przyczaił się. Na pewno wróci, ale już za metą.
MÓJ LIMIT
Wreszcie widzę domy. Jest Robert z dziewczynkami. Biegną do mnie. Chcą razem ze mną wbiec na metę. Wiele razy widziałem takie obrazki, ale pierwszy raz miałem być bohaterem tej sceny. Wzruszyłem się. Nie żeby zaraz łzy i takie tam, ale to było wspaniałe. Wbiegliśmy wszyscy na metę.
Wiem, że jest po czasie. Słyszę, że w amfiteatrze zaczęła się już radosna dekoracja zwycięzców. Ale w zapadającym zmroku przy mecie za mostkiem ja też czuję się jak zwycięzca. Jakoś dziwnie wcale mi nie żal, że dobiegłem po czasie. Przecież dałem z siebie wszystko. Po raz pierwszy pokonałem tak długi dystans. Walczyłem do końca. Prócz swoich słabości poznałem też siłę. I to taką siłę, która nie wychodzi ze mnie. Jakby górnolotnie to nie brzmiało, to dzięki innym ludziom i ich sile mogłem dotrzeć do mety. Mario był mym dzielnym kompanem przez pierwszą część biegu.
Załoga na Rycerzowej dała mi kopa we właściwą stronę pośladków, a pani Ania z królikiem Ultrasem naprawdę była bardzo przejęta moim biegiem. Byli i inni wolontariusze. Leszek i Robert wraz z rodziną.
No i oczywiście moja Ania, którą ciągle doprowadzam do stanu przedzawałowego moimi szaleństwami. Bez tych, niekiedy drobnych impulsów ze strony innych, nie byłoby Jerzego biegacza i jego „Chudego 80+”. Tak – jestem zwycięzcą i do tego szczęściarzem.
Osiągnąłem limit i mam to napisane czarno na białym w tabeli wyników biegu. Nie pobiegłbym dalej. W tych warunkach nie dobiegłbym szybciej. Trasa „Wawrzyńca” wyznaczyła limit moich możliwości. Oczywiście zaraz po biegu oświadczyłem, że nigdy więcej. Teraz, liżąc rany myślę jak można by zrobić to lepiej. Ale jeśli/kiedy wrócę na górski szlak rozpięty w Beskidach gdzieś między Wielką Raczą, Oszustem i Lipowską to przede wszystkim dla atmosfery i dla ludzi, którzy tworzą to niezwykłe przedsięwzięcie. I dla tych, których ta impreza przyciąga jak magnes. Do zobaczenia w Ujsołach. Do zobaczenia na „Chudym Wawrzyńcu”
P.S.
Pani Magdo, Panie Krzysztofie – chapeau bas
Helsinki, 1 września 2017
Foto: Leszek Janasik, Mariusz Piłat, Jerzy Stypa, Serwis FOTOMARATONY.PL
12 września 2017