VII Górska Pętla 12.12. W cieniu zarazy.
To był Bieg. Nic nie zapowiadało, że to bieg historyczny. Słowa COVID 19 i pandemia gdzieś czaiły się za rogiem, ale nikt nie przypuszczał, że to ostatni weekend biegowy. Że zmieni się całe nasze życie. Że runą nasze wszystkie plany biegowe. Dziś, gdy od tamtych chwil minęło ponad pół roku, mogę już z dystansem o tym pisać, choć sytuacja jest wciąż niepewna. Powoli przyzwyczajamy się do życia w nowej rzeczywistości, a i okazji do wspólnego biegania jest coraz więcej.
Właściwie do ostatniej chwili nie byłem pewny czy chcę to zrobić jeszcze raz. Obiecywałem sobie, że tym razem to tylko w sztafecie. Jednak pomimo mojej akcji promocyjnej i namawiania potencjalnych partnerów do biegania, zostałem sam na placu boju. Nawet znajomi, którzy mieli przyjechać kibicować, też zrezygnowali w ostatniej chwili. Czuliśmy już chyba wszyscy, że coś wisi w powietrzu. Dlatego tak ciężko było się wyzbierać i ruszyć do Brennej na 7. Górską Pętlę UBS 12.12. Trzymało mnie właściwie tylko to, że Bieg opłacony i kwatera zamówiona. W tym czasie byłem w ogniu przygotowań do planowanej rozprawy z Szentendre Ultra Trail. Zawziąłem się by tym razem dokończyć dystans 55 km w górach Pilisz. „ Pętla” miała być sprawdzianem moich umiejętności i sprzętu, który planowałem zabrać na Węgry.
Z samego rana w sobotę 7-go marca pobrałem pakiet startowy. Brenna o poranku wyglądała tak samo sennie, co w poprzednich latach. Czułem się jak na starych śmieciach. W końcu byłem tu już po raz czwarty z rzędu. Jak zwykle miłe przywitanie. Krótka rozmowa, bo jeszcze ruch mały. Szybkie śniadanie i powolutku zacząłem się szykować. Kwaterę mieliśmy niedaleko startu, więc logistyka była prosta. Pięć minut piechotką.
Na starcie zupełnie nieoczekiwanie spotkałem Andrzeja – kompana biegowego z Zabrza. To już drugie takie niespodziewane spotkanie po zeszłorocznym „Chudym”. Ucieszyło mnie to, że tak sam nie będę biegał. Start 12:00. Ruszyliśmy razem. Pogoda idealna. Lekko powyżej zera, brak opadów. Tylko biegać. Czułem się silny, ale spokojnie we własnym tempie przemierzałem deptak. W końcu daleka droga przede mną. Plan był taki. W treningowym tempie pierwsze kółko, odpoczynek i równie spokojne kółko drugie. Razem 36 km wybiegania, jako dłuższe przetarcie na początku wiosny. Andrzej jak zwykle wyrywał do przodu, ale już na pierwszym podbiegu dał mu się we znaki brak treningu. Mało biegał ostatnio. Zwykle nie dałby mi szansy na wyprzedzenie. Tym razem ja zacząłem się wspinać szybciej zostawiając go w tyle. Szło dobrze, więc podkręcałem swoje tempo. Miałem się nie spieszyć, ale górki, widoczki, radość biegania spowodowały, że chyba lekko przesadziłem. Miało być spokojnie, a i tak wyszedł najlepszy czas na okrążeniu „ever”. Kiedy dobiegałem do mety właśnie zaczynało kropić …… .
Smakując bogate menu punktu wsparcia pod hotelem Kotarz zauważyłem, że już nie kropi. Po prostu leje. Wraz z moim „suportem” postanowiliśmy trochę przeczekać. Im dłużej jednak czekałem, tym sytuacja wydawała się poważniejsza. Wprawdzie przestało lać, ale padało cały czas. Pogoda zmieniła się całkowicie. Dodatkowo wychłodziłem się i nawet nie pomagała druga i trzecia herbata. Był już nawet pomysł, żeby odpuścić. W końcu to tylko taki trening w warunkach bojowych. Ania – wspomniany suport i specjalistka od roztrenowania – była Za. Kusiła prysznicem i suchą odzieżą. Oj było blisko. Jednak ostatecznie ruszyłem znów na trasę. Miałem poczucie, że jak nie teraz, to kiedy.
Już kilka minut po minięciu linii pomiaru wiedziałem, że to był błąd. Nogi z ołowiu, tętno jak na finiszu, ciężki oddech. Co się dzieje? Zawrócić? Na drugie kółko wyruszył już zupełnie inny Jerry. „Klocki” pozbierałem dopiero w połowie pierwszego podejścia. Wszystko było inaczej. Mgła, mżawka, pustka, beznadzieja. Z drugiej strony przecież sam tego chłopie chciałeś. Drugi raz taki piękny kryzys się już nie wydarzy. „Maszeruj albo giń”!!! I taka walka trwała w mojej głowie. Na szczęście w międzyczasie kilometr po kilometrze skracał się dystans do mety. Nawet czasami udawało mi się podbiegiwać. Zwłaszcza, gdy mijali mnie chłopaki i dziewczyny z czołówki, ubrani na krótko, rozgrzani, tak jakby, zimno, mgła, wiatr i wszechobecna woda nie miała dla nich żadnego znaczenia. Ech młodość. Wreszcie ostatni zbieg już w pełnych ciemnościach. W świetle czołówki spokojnie stawiam kroki. Przemoczony, na zmęczonych nogach, wiedziałem, że zrobić sobie kuku w tych warunkach to kwestia chwili. Wypadam na krótki asfalt i meta. Koniec na dziś. Medal, piwo i pod prysznic.
Początkowo miałem poczucie lekkiej porażki. W planach było utrzymanie równego tempa na całym dystansie. W suchych ciuchach, z piwem w garści, obserwowałem przez okno migoczące na przeciwległym zboczu światełka czołówek biegaczy, walczących w deszczu, wietrze i zimnie. Paradoksalnie zazdrościłem im. Oni pewnie też by mi zazdrościli, gdyby wiedzieli, że tak na nich patrzę przez poznaczoną kroplami szybę. Później doszedłem do wniosku, że każda nauka jest dobra. W końcu znów przyszło mi pokonywać własne słabości. I udało się. Po raz kolejny zwalczyłem kryzys, dotarłem do mety, odbiłem się od dna. Czy nie o to chodzi w tym bieganiu po górach. Czy nie to wyciąga nas z ciepłych domów w noc i wichurę? Nikt przy zdrowych zmysłach nie przyzna się przecież, że kręci go ostateczne, samotne upodlenie w błocie, gdzieś na zalanej deszczem przełęczy. Przecież są też złote, skąpane w słońcu plaże. Są drinki z palemką i przechadzające się brzegiem morza piękne dziewczyny w bikini.
To co? Za rok trzy kółka? Ktoś chętny?
Wilno. 2.10.2020
Jerry49
2 października 2020