Bieganie a latanie. I co ma do tego pan Galloway

  • Zapisz tekst bieżącej strony do PDF
  • Drukuj zawartość bieżącej strony

12 września 2017

            Zalety biegania jako najprostszej formy aktywności fizycznej są nie do przecenienia. Zwłaszcza dla ludzi związanych z lotnictwem komunikacyjnym. Długie godziny w atmosferze niedotlenienia, w pozycji siedzącej lub przy wykonywaniu powtarzających się czynności, suche powietrze, złe odżywianie itd.  To wszystko obciąża organizm na różne sposoby. Stosowanie treningu aerobowego może stać się antidotum na wiele z tych zagrożeń. I to właśnie bieganie wydaje się najbardziej odpowiednie. Biegać można praktycznie wszędzie i o każdej porze.

            Pojawia się jednak pytanie jak bardzo można obciążać organizm treningiem biegowym, by nie powodowało to zagrożenia dla wykonywania czynności lotniczych, i na ile nasza praca wpływa na osiągi sportowe. W przepisach lotniczych są obwarowania i konkretne wytyczne co do głębokiego nurkowania. A co z bieganiem? Kiedy rozpocząć pracę po maratonie, albo po długim wybieganiu?  Jak bardzo dzień z dwoma rejsami pod rząd wpłynie na wynik „dychy” przebiegniętej nazajutrz. Czy po „interwałach” zrobionych na maksa z samego rana można od razu popędzić na lotnisko by rozpocząć rejs  - dajmy na to – do Chicago?

                Na takie pytania próżno szukać odpowiedzi w literaturze fachowej. Wszystkie te dylematy musimy rozwiązywać sami na bazie własnych doświadczeń. Często są one bolesne, nieprawdaż? Brak czasu na właściwą regenerację po jakiejś wyrypie. Cudem wyrwany dzień wolny  przed maratonem. Robienie jednostek treningowych po nocy, by jakoś pogodzić plan treningowy z planem pracy. To normalka dla tych, co już się wciągną w rytm regularnych treningów. Trzeba w tym wszystkim zachować jeszcze zdrowy rozsądek. Znaleźć swoje własne sposoby na utrzymanie równowagi między pracą, bieganiem, i wypoczynkiem. A może by tak  podzielić się swoją wiedzą z innymi? Myślę, że wielu bolesnych doświadczeń moglibyśmy uniknąć, gdyby bardziej doświadczony kolega, czy koleżanka napisali coś o swoich doświadczeniach. Ktoś musi być pierwszy. Niech będę to Ja.

              Zakończył się niedawno Maraton Warszawski. Impreza odbyła się już po raz trzydziesty ósmy. Brałem w niej udział. Tak się złożyło, że mym pierwszym maratonem też był Maraton Warszawski, tylko cztery lata wcześniej. Wtedy pierwszy raz finisz odbywał się na Stadionie Narodowym. Jakaż to była euforia gdy wbiegałem na płytę stadionu. Kibice na trybunach, muzyka, doping. Słowem - biegowa nirwana. Meta, potem medal, folia na grzbiet, zupka do ręki. Wszystko jak trzeba. Ale co to? Co się dzieje? Nogi, które jeszcze chwilę wcześniej niosły mnie żwawo do mety, teraz stopniowo zmieniają się w trzeszczące przy każdym ruchu słupy. Ruch sprawia coraz większy ból. Jeszcze gorzej, gdy próbuję wspiąć się na koronę stadionu. Jedna wielka Golgota. Jakimś pocieszeniem jest to, że nie tylko ja wspinam się jak paralityk, podciągając się rękami na barierce. Wokół mnie sporo takich samych paralityków. Męka trwa długo. Na koronę, potem w dół do mojej grupy wsparcia, potem znów na górę i w dół. I jeszcze te schody na peron przystanku Warszawa – Stadion. To już zakrawa na celowe znęcanie się nad dzielnymi biegaczami. Z daleka widać kto właśnie zaliczył 42 kilometry z haczykiem. "Bohaterowie Narodowego", teraz sycząc po cichu z bólu, wspinali się powoli po schodach w nadziei, że pociąg będzie miał podłogę na tym samym poziomie, co peron. Bolesne to było doświadczenie. Zwłaszcza, że nikt mnie nie ostrzegł. W żadnej książce o bieganiu nie było o tym, że będzie bolało. Bardzo bolało. Dopiero piwko na małej imprezce pobiegowej nieco złagodziło cierpienie. Na schody patrzyłem jednak wilkiem jeszcze przez dwa dni.

                Cztery lata później stanąłem na starcie Maratonu Warszawskiego bogatszy o spory bagaż doświadczeń. A przede wszystkim o lekturę książki J. Galloway’a „Maraton. Trening metodą Gallowaya”. Po pierwszym przeczytaniu potraktowałem ją jako ciekawostkę. Ot zachwalanie marszobiegu. Niegodne to prawdziwego biegacza. Trzeba mi było jednak sięgnąć dna, by wrócić do lektury tej książki. Kiedy na jednym z maratonów zaliczyłem ścianę już chwilę po połówce i przekonałem się jak długie potrafią być kilometry. Kiedy ze wstydem patrzyłem jak mijają mnie baloniki z napisem 5.00. Kiedy dotarłem do mety zgnębiony i rozbity z bolącym ciałem, i zdruzgotaną duszą, wiedziałem jedno. Nigdy więcej. Nigdy więcej maratonu w takim stylu. Poza wyeliminowaniem ewidentnych błędów w przygotowaniu, zacząłem też szukać innych sposobów na poprawę. Wtedy pomogły mi doświadczenia z biegów górskich. Tam pomimo dłuższych dystansów w trudnym terenie, nigdy na mecie nie miałem uczucia takiego wyczerpania. Zacząłem analizować dlaczego. I tu przypomniałem sobie słowa z dawno przeczytanej książki. Zróżnicowane obciążenie ciała, bodźce psychiczne, stawianie małych zadań, by osiągnąć wielki cel. To wszystko zaczynało składać się w całość. Zacząłem eksperymentować w czasie treningów. Potem przyszedł czas na maraton. I wiecie co? Sprawdziło się. Był ból ostatnich kilometrów. Była walka do końca. Nie było jednak rozpadu za linią mety. Nie musiałem po powrocie do domu wyciągać nóg z samochodu. A schody? Co tam schody. Były, są, i będą.

          Tak więc na starcie tegorocznego Maratonu Warszawskiego stanąłem w miarę przygotowany, z planem na cały bieg. Plan zasadniczo wykonałem. Biegłem, szedłem, biegłem, szedłem, znów biegłem. W czasie marszu starałem się podziwiać naszą stolicę. A przyznacie, że jest na co popatrzeć. I tak aż do mety, a szczególnie do ostatniej prostej, która ciągnęła się niemiłosiernie. Spotkanie ze znajomymi wieczorem było bardzo przyjemne. Wznieśliśmy toast za ich życiówki i moją koronę maratonów. Gdy wbiegałem po schodach, by przynieść coś z góry, wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że strasznie musiałem się obijać na tym maratonie, bo tak skaczę jak kozica. Nie wspomniałem im o Galloway’u. I tak by nie uwierzyli. Była jeszcze jedna rzecz, która odróżniała mnie od nich. Oni wzięli sobie wolne na następny dzień, a ja musiałem po południu zameldować się na lotnisku. Wyspałem się więc. Rano zafundowałem sobie długie leżenie w ciepłej kąpieli. Po południu idąc do samolotu prawie zapomniałem, że dzień wcześniej zaliczyłem maraton w tempie tylko pięć minut gorszym od życiówki.

           Jeśli znów kiedyś stanę na starcie maratonu, na pewno mój bieg przeplatał będę przerwami na marsz. Spróbujcie i Wy. Może to jest sposób na zdrowe bieganie. Szczególnie gdy PESEL zacznie szczerzyć swoje wstrętne kły. Powodzenia.

                                                                                                           Jerry49

Rozwiń Metryka

Podmiot udostępniający informację:
Data utworzenia:2017-09-12
Data publikacji:2017-09-12
Osoba sporządzająca dokument:
Osoba wprowadzająca dokument:Jerzy Stypa
Liczba odwiedzin:3947